Są jeszcze piękne wyspy niezjedzone przez kurorty i podróżniczych influencerów. Gdzie nie ma ani jednego samochodu, szerokie plaże są puste, a w dżungli mieszkają dzikie zwierzęta. Gdzie życie miejscowych płynie powoli, a każdy z nich dzieli się uśmiechem z innymi. Czasem wieje bardzo mocny wiatr wyginający palmy i pada gęsty deszcz, ucząc pokory wobec sił natury oraz przypominając, że nie jesteśmy najważniejsi, ani bardziej wyjątkowi od innych stworzeń. Jednak przez większość czasu słońce ogrzewa zarówno głowy, jak i serca, pozwalając odnaleźć harmonię, jeśli tylko przestaniemy się bać i zaufamy światu wokół nas i samym sobie. Na jednej z takich wysp znaleziono czarny kokos.
„Czarny Kokos” to już czwarty album tajemniczego Flanera Klespozy. Tym razem artysta odbył długą wyprawę, podczas której chciał w pełni oddać się tworzeniu muzyki. Po kilku tygodniach tułaczki udało mu się odnaleźć wymarzony egzotyczny raj na jednej z tropikalnych wysp. To tam, w otoczeniu dżungli i szumu morza, komponował i nagrywał nowe utwory. Tak powstał „Czarny Kokos”, na którym oprócz muzyki elektronicznej usłyszymy również nagrania terenowe uchwycone w podróży.
Album jest dostępny zarówno w wersji cyfrowej, jak i fizycznie w postaci mocno limitowanych do 33 sztuk kaset magnetofonowych, które można zamówić na Bandcampie wytwórni.
Flaner Klespoza o „Czarnym Kokosie”:
Odkąd zacząłem nagrywać muzyczkę, zawsze marzyłem o tym, żeby pojechać na jakąś tropikalną wysepkę i nagrać na niej cały album. Gdzieś, gdzie mógłbym codziennie po porannej pobudce wskoczyć do oceanu i popływać, a po wyjściu z wody wypić kawę w akompaniamencie cykad. Po tak przyjemnym rozpoczęciu dnia, cały swój wolny czas poświęcałbym na tworzenie, a jeżeli nie czułbym weny, mógłbym się poszwendać z rejestratorem po okolicy, szukając ciekawych dźwięków, aż do wieczora.
Niestety praca nad takim albumem wymaga czasu, a urlop trwający tydzień, czy dwa, to czas wystarczający co najwyżej na to, żeby zaaklimatyzować się w nowym miejscu i odnaleźć swój rytm. Pracując w korpo odłożyłem je więc na półkę wstydu, już jakiś czas temu, gdzie powoli ginęło pod coraz grubszą warstwą kurzu.
Lecz nadszedł jeden zimowy wieczór, gdy lekko przygnębiony chodziłem bez celu po domu szukając natchnienia. Zimowy okres w Polsce ma to do siebie, że w powietrzu gęsty smog może podrażniać wrażliwe nozdrza. Nic dziwnego, że tego dnia zakręciło mi się w nosie i zupełnie przypadkiem kichnąłem prosto na półeczkę wstydu. Wzbijające się w powietrze szare kłaki z roztoczami odsłoniły marzenie, lśniące złotem, błękitem i zielenią, o którym zupełnie zapomniałem. Wziąłem je do ręki. Było bardzo przyjemne w dotyku, gładkie, lekko miękkie, pachniało jeszcze świeżością oceanu, ciemno paloną kawą z mlekiem kokosowym i nagrzanym piaskiem. Przytuliłem je do siebie i poczułem ciepełko w sercu. Dlatego postanowiłem, że albo coś z tym marzeniem w końcu zrobię, albo zupełnie się zepsuje i przestanie działać, a przecież nie po to są marzenia, żeby leżały nieużywane. Podjąłem decyzję o wyjeździe. I że zrobię to w tym roku.
Przez kolejne miesiące snułem się po domu i szukałem różnych rzeczy po kątach, przeglądałem je i sprzedawałem każdą niepotrzebną. Nauczyłem się wówczas, że ludzie kupią wszystko, jeśli tylko cena jest niska. W ten sposób zrobiłem nie tylko więcej przestrzeni, dzięki czemu mogłem położyć swoje piękne marzenie obok monitora, ale i zarobiłem odrobinę dodatkowego pieniążka na bilet na drugi koniec świata. W jedną stronę. O powrotny na razie się nie martwiłem.
Przeglądając różne zdjęcia w Internecie z podpisami typu „beautiful tropical island” wybrałem jedno miejsce, które wydawało się nadawać. Ładne piaszczyste plaże, kokosowe palmy, tropikalna pogoda i egzotyczna roślinność. Jednym słowem – rajsko. Do tego prąd przez cały dzień i darmowe wifi. Jakoś w czerwcu zarezerwowałem więc lot, bez tłumaczenia się wybrałem całe wolne, jakie przysługiwało mi w tym roku i zaraz po moim pierwszym występie na jednym z kolorowych festiwali poleciałem w tropiki tworzyć muzyczkę.
Był początek lipca, gdy wylądowałem na pocztówkowej wyspie. Okazało się jednak, że zamieszkiwana jest przez dziwny gatunek turystów, z którymi nie chcę mieć nic wspólnego. Zawsze postrzegałem ten rodzaj, jako bardzo inwazyjny. Czułem się osaczony i musiałem uciekać. Pół miesiąca zajęło mi szukanie innej wyspy, na jakiej mógłbym rozstawić swoje studio polowe. W tym czasie trafiłem zarówno w piękne, jak i przerażająco okropne miejsca, zwiedziłem duże miasta i małe wioseczki.
Straciłem przy tym trochę oszczędności, ale w końcu odnalazłem wymarzony raj. Czysta woda i cudowne plaże, w dodatku zupełnie puste, więc mogłem się kąpać nago, nie martwiąc się, że ktoś podgląda, a zaznaczę, że jestem dość wstydliwym chłopcem. Mieszkałem w dżungli, skąd miałem piękny widok na całą wyspę oraz łatwy dostęp do najróżniejszych dźwięków, które mogłem nagrywać siedząc na balkonie. Szybko też przyzwyczaiłem się do dzielenia przestrzeni z najróżniejszymi stworzonkami – od zjadających owady gekonów, po pająki wielkości pięści polujące często pod łóżkiem. Sypiałem z karaluchami, a wieczory spędzałem wspólnie z wielkimi ćmami, żukami i osami lub szerszeniami, które przyciągało światło. Razem słuchaliśmy wtedy żab. Nie polubiłem się tylko z komarami, ale te całkiem skutecznie odstraszały kadzidełka, choć i tak codziennie pojawiało się kilka nowych ugryzień. Czasem widywałem stado małp, lubiących zasypiać na drzewie niedaleko mojego domku, czy skaczące po palmach egzotyczne futrzaki przypominające wiewiórki. Do tego myszki, szczurki, kolorowe ptaki i różne kuraki wydziobujące robaczany makaron z ziemi. Dużo rzadziej widywałem węże, a chyba tych obawiałem się najbardziej, lecz wystarczyło stawiać uważnie każdy krok i one same uciekały.
Po kilku dniach, gdy wyrobiłem sobie odpowiedni rytm, wyhodowałem nową florę bakteryjną w jelitach i zaprzyjaźniłem z małymi współlokatorami, zacząłem pracować nad muzyką. Czas leciał szybko, a jeszcze szybciej dobiegł końca urlop. Postanowiłem nie wracać, dopóki nie nagram całego albumu. A przecież nie powiedziałem nawet słowa menadżerowi, marudzącemu coś o terminach i projektach nie mających większego znaczenia pośrodku dzikiej przyrody. Dlatego codziennie wchodziłem na kilka godzin na komputer służbowy, żeby coś tam poklikać, choć wydawało się to wyjątkowo absurdalne.
W rzeczywistości całą energię skupiałem w tym czasie na muzyce. Pomyślałem, że jeżeli miałem zostać zwolniony, to było to idealne miejsce. Przestałem więc martwić się o to, czy mój „performance” się zgadza, a zacząłem tworzyć. Rano lubiłem wskakiwać do morza i leżąc na plecach, dryfowałem na wodzie i we własnych myślach, podziwiając jak nade mną płyną chmury, a wokół tańczą liście palm na wietrze. Później zbierałem odgłosy wiatru i deszczu, cykad, ptaków, czy psów. Edytowałem je na komputerze i umieszczałem w swoich utworach. Komponowałem nowe melodie, programowałem nowe rytmy i pisałem nową opowieść. Płyta powoli nabierała kształtu, zaczynała żyć, aż w końcu mogłem kupić lot powrotny.
W ten sposób zrealizowałem swoje marzenie i nagrałem „Czarny kokos”.
Linki:
Strona internetowa Nagrań Somnambulicznych: https://somnambuliczne.pl
Facebook Nagrań Somnambulicznych: https://www.facebook.com/somnambuliczne
Soundcloud Nagrań Somnambulicznych: https://soundcloud.com/somnambuliczne
Facebook Flanera Klespozy: https://www.facebook.com/flanerklespoza
Instagram Flanera Klespozy: https://www.instagram.com/flaner_klespoza
Soundcloud Flanera Klespozy: https://soundcloud.com/flanerklespoza